Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Bajbuza 02.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zebrzydowski bladł, czerwienił się, patrzał po otaczającym dworze i przyjaciołach, myślał…
Raptem buchnęło mu z ust.
— Dobrze! wyniosę się z kamienicy, wyniosę, ale niech król patrzy, aby się za to z królestwa onego nie wyniósł!
Słuchający zdrętwieli, sam wojewoda żałował może wyrazów, które mu gniew na usta wyrzucił, ale ich już cofnąć nie mógł.
Burgrabia rad, że usłyszał przyrzeczenie wyniesienia się, nie odpowiadając nic, pokłonił się tylko, zawrócił i wyszedł.
Zebrzydowski głosem wrzącym od gniewu wołał marszałka dworu.
— Maczuski — wołał — precz ztąd pędzą pana wojewodę krakowskiego, rozumiesz. Natychmiast mi się wynosić, nie prosim o fryszt, bodaj w ulicę wyrzucić wszystko, ale ani ćwieczka im mojego nie zostawić. Błony moje pozabierać, com tu postawił zburzyć, posadzki kamienne moje wyrzucić precz. Król mojego nie potrzebuje, a ja się bez królewskiego obejdę.
Wnet mi się ztąd wynowić.
— Dokąd? — zapytał Maczuski nieśmiało.
— Jest dwór bratanka mojego, ja natychmiast tam jadę, znajdziemy i inne pomieszczenie. Zebrzydowski sobie pałac postawić może, stać go na to.
Konia mi dać! konia.