Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odetchnęła. Lecz po wzruszeniu doznanem, ani rozmawiać, ani radzić już nie mogła i skinieniem ręki pożegnała gościa, który wyszedł na palcach.
Na progu znalazł się Maks jeszcze mniej pewien tego, co ma począć, i więcej przelękły, niż gdy tu szedł, aby od baronowej zasięgnąć światła. Nie mając po co wracać do mieszkania, z gotowym listem do hrabiny de Camas, który miał w kieszeni pociągnął do Beguelina. Chciał go się pozbyć co prędzej.
Wywiezienie Feulnera z którym niedawno zabrał poufałą znajomość, kazało mu się obawiać wszystkiego. Każda twarz nieznajoma z którą się spotykał, każdy człowiek, idący za nim, zdawał mu się podejrzanym: oglądał się z trwogą. Przyszło mu na myśl dziwnie prorocze zakończenie rozmowy ze starym Mentzlem, wyliczającym kapitanowi wszystkich wysłanych do Koenigsteinu. Była to jakby przepowiednia!
Pospiesznym krokiem o ile znajomość miasta dozwalała, mniejszemi uliczkami przerznął się do dworku Beguelina. Obawiał się go nie zastać, ale z okna po prawej stronie wyjrzał radca i drzwi mu sam otworzył.
Blady był i poruszony mocno.
Milcząc, wpuścił go do swojego gabinetu i nierychło po przywitaniu usta otworzył. Simonis też musiał niezbyt wesoło wyglądać.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Co słychać? — rzekł Beguelin.
— Nic nie wiem, oprócz... oprócz, że niejakiego kapitana Feulnera na Koenigstein zawieziono — rzekł Simonis a przyznam się panu, że mnie to tembardziej obeszło, iż właśnie z nim byłem zabrał znajomość.
— A! a! a! — wykrzyknął Beguelin i obejrzał się dokoła. — Nie dobrze jest — rzekł — coś zwąchali... mnie i nas wszystkich śledzą; do nikogo się zbliżyć, zagadać nie mogę nawet. Jesteśmy my wszyscy Prusacy tu jak zapowietrzeni! Cóż u kata! Woina nie wybuchła żadna! Stosunki dyplomatyczne nie są zerwane!
Ledwie tych słów domawiał, gdy do okna od dziedzińca zapukano szybko. Beguelin pochwycił Simonisa za barki i nie mówił słowa, wepchnął go przez ciasne drzwiczki do drugiej izby, zamykając je na klucz.
Kawaler de Simonis znalazł się niespodzianie w obszernej drewnianej salce, jakby na prędce zkleconej, w której z jednej strony leżały sery, bo nimi Beguelin z Neufchatelu handlował, zdrugiej książki kancelaryjne. Zapach tłustości i słęchlizny papierowej pomieszany razem wcale nie był przyjemny. Chwilowe to więzienie, oświecone małemi dwoma okienkami zakra-