Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nówna przyspieszyła kroku, spojrzała nań i zrównawszy się z nim, po chwili wahania, zaczęła iść powoli, miejsce mu zostawiając obok siebie.
Simonis nie śmiał jej zaczepić słowem, dziewczę było odważniejsze od niego.
— Rada jestem, że się spotykamy, kawalerze de Simonis — rzekła nieco zniżonym głosem. — Przyznam się panu, nie bierz tego ze złej strony, ani zbyt pochlebiaj sobie, obudziłeś pan sympatję we mnie.
Simonis zarumienił się cały. Pepita spojrzała nań i rozśmiała się dziecinnie.
— Ta sympatja jest powodem, że pana przestrzedz bym chciała. Tak: przestrzedz... chociaż się wydaję takim młodym trzpiotem, jak mnie pan widzisz: przy dworze prędko się ludzie starzeją. Otóż! jakby to powiedzieć panu? Stryjenka nadto lubi Prusaków... jej to wolno... lękam się, aby kapitan także nadto się w nich nie kochał. Niezmiernie mi łatwo się domyślić, co pan tu robisz i po co przyjechałeś w tej chwili.
— Pani! Ja podróżuję! ja nie mam innego celu nad miłe przepędzenie czasu i naukę...
— Och! och! — rozśmiała się panna — a przybyłeś z listem do stryjenki? Nie mówmy o tem: ja dużo widzę choć młode mam oczy. Mowią o nas, że tu wszyscy ślepi... że się tak szalenie bawimy, iż nie poczujemy, jak nam pod stopami runie posadzka balowa. Może to być... potrosze; ale są ludzie co patrzą i czuwają. Stryjence się nic nie stanie; kapitana Feulnera już bardzo mają na oku; wiem o tem, ale go przestrzedz nie mogę... Co mi tam! Pana by mi żal było... gdybyś się tam dostał — szepnęła ciszej — skąd powrócić trudno... trudno.
Spojrzała mu w oczy.
— Pan jeszcze może nie jesteś w niebezpieczeństwie, ale za jutro nie ręczę. Szkodaby mi was było.
To mówiąc, wstrzymała się, jakby przestraszona, obie ręce przyłożyła do ust; potem jedną z nich chwyciła rękę kawalera i rzekła żywo:
— Słowo rycerskie, że mnie pan nie zdradzisz!
— Pani, byłżebym najnikczemniejszem z ludzi? Przysięgam!
— Bądź ostrożny...
I szybko, tak; że osłupiały Simonis gonić jej nie mógł, zbiegła po schodach na dół nie oglądając się nawet. Gertruda, mrucząc i chwytając poręcze, przeklinając trzpiotowatą młodość, zeszła za nią a Simonis powoli, nie mogąc przyjść do siebie,