Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Z siedmioletniej wojny.djvu/051

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Blumli wyprzedził był Simonisa o lat kilka.
Wzięli się pod ręce.
— Znać, że ci się wcale dobrze wiedzie, Robku mój — zawołał rozweselony kawaler — wyglądasz mi na pana!
Smutno się jakoś uśmiechnął Blumli.
— Nie mogę się skarżyć! — odparł cicho.
— Prawdziwe to dla mnie szczęście, żeśmy się spotkali — dodał Simonis — byłeś mi zawsze przyjacielem, mam nadzieję, że i teraz nie odmówisz opieki wędrownikowi. Nic nie potrzebuję zresztą, oprócz obeznania się z miejscowością. Ale ze stroju twojego widzę — dodał — żeś miał plany na wieczór, proszę cię, idź, nie czyń żadnej dla mnie ofiary; znajdziemy się jutro.
— Najmniejszej ofiary nie czynię — rzekł Blumli — wyszedłem właśnie z koncertu, a chciałem odetchnąć świeżem powietrzem: do jedenastej jestem wolny. Zabieram cię więc z sobą, do mnie, a tam rozmówimy się od scrca.
Nieopodal stała lektyka pana Blumli, drugą kazał wyszukać dla Simonisa, gdyż, jak się okazało, stał na Pirnajskiem przedmieściu. Pierwszy raz w życiu zapakowany do pudełka, kawaler odetchnął w niem, rad że mu los nadarzył tego ziomka. Zebrał jednak myśli i postanowił jak najmocniej nie wygadać się z niczem
Wydobywszy się za mury, lektyki mogły iść obok siebie, ludzie niosący nawyki byli do równego chodu, mogli więc, nie lękając się być podsłuchanymi, dalszą rozmowę prowadzić po francusku. Obu im przypomniał się kraj i więcej na ten raz mówili o Bernie, o młodości, o swych latach spędzonych pod śnieżnemi Alpami, niż o Saksonji i o teraźniejszych swych losach.
Lektyki stanęły u bramy pięknego domu; zadzwoniono; otworzyły się wrota i wniesiono ich obu pod schody, na których dwóch lokajów czekało. Blumli wziął przyjaciela pod rękę i zdumionego dosyć prowadził na górę.
— Nie jesteś przecie żonaty? — zapytał, oglądając się na swój strój podróżny, Simonis.
Blumli się rozśmiał, trzęsąc głową.
— Bynajmniej! — Westchnął, potem spuścił oczy, a w tem drzwi się otworzyły i weszli do bardzo pięknego salonu.
Jedno z przysłów, powtarzających się we wszystkich językach, powiada słusznie bardzo: „Jaki pan, taki dwór“... Ad exemplar pana urabiają się ci, co go otaczają, przyjmują jego upodobania, nabierają niemal fizjognomji. Tak za Augusta Mocnego już świetność, przepych, zbytek, weszły w życie u Sasów; dwór bawił się w płoche miłostki, jak pan, sypał, jak on