Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom III.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jałmużna rozdana, kłapcia już u nas nie ma! — odparł...
— Nie chcę ja nic — zawołał Hebda — całując róg jego sukni, tylko żebyście świętemu biskupowi powiedzieli, że szalony Hebda pana naszego wciąż widzi nagim, a miecz nad głową jego!!...
Kumkodesz machnął ręką i wszedł na podwórze drzwi zatrzaskując za sobą. Hebda postał chwilę, uderzył się silnie kilka razy w piersi kułakiem, i zamyślony pozostał na mrozie w ulicy.
W chwilę potem orszak książęcy ciągnął nazad na zamek na ucztę wieczorną, którą po całodniowym poście zastawiano.
Hebda stojący zdala zobaczył go, krzyknął i dłońmi obiema zakrył sobie oczy, jakby widoku tego znieść nie mógł.
A Leszek jechał spokojny, za czeladzią niosącą pochodnie, i dwór jego wesoło gwarzył, rozradowany pieśniami kościelnemi. Otwarły się wnet i wrota dworca, z których wyjechał biskup Iwo na zamek, bo tam nań z wieczerzą czekano.
W mieście, które dnia tego świeciło wszystkiemi oknami jakby się w nim ludzie, północy czekając spać nie kładli, rozległ się tentent, jezdnych kilku pędem wielkim do zamku spieszyło.
Jeden z nich głowę miał przewiązaną chustą białą i rękę obwiniętą płachtami, na towarzyszach jego widać było rany i zbroje potłuczone.