Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mnie co do tego? u mnie aby psy a sokoły zdrowe były... i żeby dali dla nich strawę... a mnie co trzeba?... Chodźże do izby — dodał, — przysiądziesz na ławie, znajdę i kubek miodu...
Otworzył drzwiczki małe do alkierza, gdzie już tylko jednego psa leżącego na ziemi zastali. Ten zobaczywszy nieznanego człowieka zaburczał, odebrał rozkaz by milczał i spać się położył.
Komora była mała, na pół posłaniem zajęta, czuć w niej było świeżo licho wyprawne skórki lisie, które wiązkami na ścianie były pozawieszane. W rogu stoliczek mały, u ściany ława drżąca na kołkach..., prostą chatę przypominały.
Podłowczy książęcy nie był bardzo wspaniale wyposażony, ale naówczas nie wiele wymagano, a Gromaza był skąpy i o wygody nie dbał.
Obejrzał się Jaszko po nie wiele obiecującej komorze... i przysiadł w kącie.
— A co! — bąknął, — możebym i ja się wam tu na co zdał teraz, boć żołnierzem jestem.
Gromaza popatrzał nań i nieśmiało bąknął.
— Poczekajże abyś miał z kim iść. — Nasze mazowieckie rycerstwo, choć po niego rozesłano, zbieży w lasy a nie pokwapi się do nas...
— A toż dla czego? — zapytał Jaszko, — ludzie przecie bitni i do ucierania się gotowi.
Gromaza pochylił mu się do ucha i śmiejąc się szeptał.
— Toście nie słyszeli jak książe Konrad sobie począł ze swojemi ziemiany??