Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Waligóra tom II.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trusia się wziął za brodę, pokazując że ją długą nosił i kiwnął głową.
— Miłościwy panie, to jeden nasz pan co już nie panuje, — odparł, — a jest dwu co panować chcą a nie mogą się pogodzić, który ma iść górą... Na dobry lik jest ich trzech..., księżna czwarta, a — i jeszczeby się nalazło więcej... ale język mi utną...
Zamilkł Trusia bo Sulenta zniecierpliwiony jawnem tem a zuchwałem paplaniem pogroził mu i widząc że to nie skutkuje wystąpił na środek izby. Nie mówiąc nic przystąpił do Trusi i popchnął go ku drzwiom, drzwi się otwarły naciśnięte, rzucił go za próg, nie dosyć na tem, gnał go dalej aż wygnał za bramę.
Jaszko się śmiał jeszcze z tej katastrofy, gdy Sulenta gniewny powrócił nazad drzwi za sobą zamykając, rzekł ochrypłym głosem.
— Hej, kury będę[1] piały.
Jaszko zmiarkował że gospodarz płochego gadania nie znosił, i choć zły był, dał swym towarzyszom znak, aby szli precz.
Wnet też zostali sami.
— Błaznuś nie dał gadać, Sulenta, — odezwał się Jaksa leżąc na ławie i wyciągając się — to mówże ty mi sam co u was się dzieje. Jam tu nie na wasze piwa i miód przyjechał, a żeby języka dostać.

— Eh! eh! — jęknął krzywiąc się Sulenta, —

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – będą.