Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Coście sprawili? — zapytał żywo Bartosz, mierząc go bystrem wejrzeniem.
— Na konium się strząsł, gębę sobie wystrzępiłem, słońce mnie napiekło, pył mnie nadusił — rzekł stolnik — a no, więcej podobno nic.
Bartosz słuchał nie przerywając.
— W Krakowie o zjeździe ani chcą słuchać, ni wiedzieć, wszyscy odradzają ogłoszenie króla, lękają się, a Małopolanie znać go nie będą.
Namordowałem się dużo bez skutku: biskup Radlica, duchowieństwo, wszyscy nam źle wróżą.
— A ty myślisz, stolniku, że ja, gdyś w poselstwie jechał do nich, spodziewałem się, że nam przywieziesz co lepszego? — odparł Bartosz. — Wiedziałem, że się nas boją i nie chcą. Trzeba iść przebojem.
— Z Małopolski żywa dusza nie przyciągnie na zjazd — dodał Lasota.
— Kto wie! — rzekł Odolanowski pan. — Ktoś się tam znajdzie przecie, o to się postaramy.
— Cóż księciu powiem?
— Żeś poselstwo sprawił i że Krakowianie milczkiem je przyjęli — rzekł Bartosz.
Gdy we dwu potem do wielkiej izby weszli, gwar w niej panował i ścisk taki, że u drzwi musieli się wstrzymać, nim się cizba przerzedziła. Stoły stały nakryte, a pomimo okien pootwieranych, nieznośna woń jadła, napojów i tylu zgromadzonych ludzi, powietrze czyniło ciężkiem.