Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom II.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niepojętym sposobem obłąkałem się na łowach, zapędziwszy aż na samą litewską granicę — odezwał się Semko. — Ja i ludzie potraciliśmy głowy, śnieg drogi i ślady pozawiewał. Mogliśmy z głodu umrzeć, gdyby człowiek, któregośmy w puszczy spotkali, szczęściem na drogą nas nie wyprowadził. Smutno się łowy skończyć mogły!
Bartosz słuchał opowiadania milczący, Janusz także, ale po obu poznać było można, iż powieści tej niewielką dawali wiarę, chociaż musieli ją przyjąć jak była. Badać go nie śmiał nikt. On sam, opowiadanie chcąc prawdopodobniejszem uczynić, plątał się w niem coraz niezręczniej.
Henryk słuchający też z boku, a mniej mający względów dla brata, z dziecinną zarozumiałością, ramionami poruszał i śmiał się.
Oglądał się na stojących blizko i szeptał.
— Kłamie!
Po kilkakroć przerywanem i na nowo zaczynanem opowiadaniu księcia, które milczeniem przyjęto, Bartosz się pierwszy odezwał.
— Miłościwy książę, wiem, że sami się z nami nie ruszycie, ale ludzi zbrojnych waszych nam potrzeba, na Boga miłego, aby Kalisza dostać.
Domarat sam jeden ze swoim rodem trzyma się Luksemburczyka, inni o nim słyszeć nie chcą, Krakowianie go za granicę wyprowadzili, ale zamku mu ani powąchać nie dali. Musimy z czasu korzystać. Wielkopolska Piasta woła.