Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gromadzonych nocą chmury sniegu miałkiego i zamiatając niemi w powietrzu.
Pomimo to Witold wolniej oddychał, a twarz mu się zaraz wypogodziła.
On, łowczy Rosen, czy przypadek tak zrządził, iż się skierowali naprzód drogą w stronę ku Toruniowi?? któż to wie.
Rosenowi dnia tego kierunek był obojętny, bo się wcale zwierza nie spodziewał, a lichy zając lub ladajaki lis wypłoszony przypadkiem, u niego w rachunek nie wchodził.
Wilcy — był to ich czas — gromadami się włóczyli, lecz opodal od wielkich osad. Jechali też myśliwi rozglądając się napróżno, a psy puszczone wolno, nie miały ochoty tropić, bo węchu nie czuły w sobie... Wiatr im przynosił jak piasek suche szczątki nocnej burzy.
Już się za miasto dobry kawał odbili, gdy na gościńcu w dali, na białem tle śniegów ukazała się zdążająca ku miastu, spora jezdnych gromadka.
Zobaczywszy ją Witold zaciął usta i żywiej konia naprzeciw popędził.
Kurt też dojrzał jeźdźców. W pośród nich para płaszczów białych znamionowała, że to byli swoi, i nie prosta czeladź a knechty, ale rycerstwo.
Każdego dnia tylu komturów i braci przyjeżdżało do Malborga po rozkazy lub z doniesieniami, iż w tem nic nie upatrzono nadzwyczajnego.