Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z zarozumiałością wytrawnego szpiega — nie może być, abym nie wywąchał, co to jest...
Niemiec zamilkł. Pora dnia tego nie była właściwą do odwiedzenia zamku, a Bobrek też spoczynku potrzebował bardzo, odłożył więc to do jutra.
Rano w swej kleszej sukience, pokorny i maleńki, zaszedł naprzód do kościoła na zamku. Kanclerz właśnie mszę świętą kończył przy bocznym ołtarzu, odchodząc od niego poznał widać klechę, bo natychmiast chłopak do mszy służący przybiegł do niego, żądając, aby po mszy Bobrek przyszedł do stancyi kanclerza.
Na rękę to właśnie było klesze, który nieomieszkał, krótko zbywszy pacierze i ucałowawszy relikwie, pospieszyć na wezwanie.
Zastał księdza z kubkiem ciepłej polewki chodzącego żywo po izbie. Zobaczywszy go kanclerz zbliżył się, dał mu rękę do pocałowania i zapytał.
— Zkądże?
— Z Poznania znowu uchodzić musiałem, bo się tam na bardzo srogą wojną zanosi, mój ojcze, nie było co robić dla mnie. Silent musae! Co żywe wszystkich biorą na żołnierzy, a jam do tego niesposobny.
Ksiądz patrzał nań bystro.
— Zdaje mi się, żeś ty mi mówił, iż po nie-