Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tchu mu zabrakło, rękę przyłożył do piersi i zawołał
— Ta hołota, łachmanami okryta, myśli, że mnie wezmą gołą garścią. Nie poddam się, dostoję, nie lękam!
Postrzegł się dopiero kończąc i domawiając tych słów, że się niepotrzebnie zwierzał człowiekowi małemu — namarszczył się, urywając nagle.
— Jedź ty mi zaraz, czasu nie tracąc... do Sasów, do Brandeburczyków, wiele chcą od kopijnika dam...
— Miłościwy panie — słodko, łagodnie, głosem przymilającym się począł Bobrek — słówko pozwólcie rzec. Będę posłusznym, pojadę dokąd każecie, ale czemużby do zakonu niemieckiego się nie zgłosić? Oni wam chętnie usłużą, a ich kopijnik więcej wart niż inny, u nich ludzi zawsze dosyć — knechtów przyślą...
— Mają z Litwą dużo do czynienia — przerwał Domarat gwałtownie — ja potrzebuję spiesznie żołnierza. Szlachta nikczemna, zdrajcy podłe odbiegają mnie, ale ostatnią z siebie zdejmę koszulę, a pomszczę się. Żołd zapłacę sowity, łup cały oddam, dworów i zamków nie pożałuję... Będą mieli czem wory napełnić i do domu wrócą nie próżni.
Mówiąc oburącz się chwytał za głowę.
— Ludzi mi potrzeba! ludzi!