Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pacholę drzwi otworzyło. Sionka i izba kanclerska o prostocie ówczesnych obyczajów świadczyły. Trochę przestronniej może tu było, ale tak ubogo jak w celi zakonnej. Pulpity tylko do pisania, przyrządy do niego i do pieczętowania listów, znaczniejszą część izby zajmowały. Kilka ogromnych ksiąg w drewnianych okładzinach kutych mosiądzem, w których się pisma świętego i dekretaliów domyśleć było można, leżały na umyślnie dla nich przyrządzonych sztalugach.
Paliło się na ognisku, a kanclerz po skromnej wieczerzy właśnie był na rozmowie z owym klechą wędrownym, który tak długo na niego czekał, gdy wpadł Henryk.
Po nim się nigdy ani poszanowania wielkiego, ani grzeczności spodziewać nie było można.
Za życia ojca, którego się on jednego lękał, chociaż ten trochę go pieścił, jakby dziecku chciał zapłacić, co nieszczęśliwej matce się zadłużył — Henryk sprawował się dosyć znośnie i pokornie, teraz buta w nim rosła z dniem każdym. O posłuszeństwie starszej braci ani chciał wiedzieć. Miał się za zupełnie równego im, choć sam wiek czynił go podległym ich opiece.
Wpadłszy do kanclerza, obejrzał się zaraz po izbie chłopak, zobaczył ubogiego klechę, i, niemając go za nic, zwrócił się do gospodarza.
— Od Semka trudno się o czem dowiedzieć — zawołał. — Mruk i kocha się w tajniach. Wy