Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nachylił, odstawił, dumał. Słychać było tylko pryskanie ognia i krzyki z podwórca dolatujące.
Starosta zagadnął znienacka o starszego brata Janusza Czerskiego, ale wojewoda ręką machnął, uśmiechnął się i dał do zrozumienia, że o tym mowy być nie mogło.
— Żadna go siła z lasów jego nie wyciągnie — przebąknął. — Gdybyście mu koronę na misie przynieśli do domu, wahałby się może z jej przyjęciem.
Kanclerz zwrócił rozmowę dopytując o Luksemburczyka.
— Jam tej łątki nie widział — rzekł Bartosz — powiadali mi o niej ci, co w Poznaniu byli. Dzieciak, gołowąs, ładny panicz, strojny jak dziewczyna od złota i szkarłatów, pachnące paniątko, które na pospolitego człeka ani patrzeć nie chce. Z Niemcami tylko i Czechami swemi obcuje. Do naszych nie gada. Tak jak Loisowi nasze kożuchy mu śmierdzą.
Wjeżdżał do Poznania we zbroi pozłocistej, w szyszaku piórami nastrzępionym, po to, aby szlachcie, co mu się kłaniać przyszła, pięść pokazać i grozić za Domarata...
— Bodzanta arcybiskup także z nim trzyma — wtrącił kanclerz.
— Dopóki siłę ma, arcybiskup mu się kłaniać musi, co ma robić? — rozśmiał się Bartosz. — Domaratowiby mu dobra zajechali. Ale