Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

był, gdy krew w nim zagrała owa ojcowska, wiedzieli, że był gotów nożem, który drżał w rękach jego, w człowieka cisnąć.
Wszelako uspokoił się zaraz, ochłódł, napił się z próżnego już kubka, i zadumał.
— Domarata nie Domarata — rzekł powoli — przyjmiecie w końcu, kogo wam naznaczą. Wojna w domu a niepokoje uprzykrzą się... Pojednacie się z Zygmuntem i Maryą.
Gość głową tylko potrząsnął — nie zmieniła mu się twarz wcale, — czuć było, że tego książęcego wyrzeczenia nie uważał za ostatnie słowo.
— Ani ja, ani ci, co ze mną trzymają, rzekł zwolna — przejednać się nie możemy. Dosyć już nam Krakowianie przewodzili. Sami przez się chcą czynić wszystko, a co im z nosa spadnie narzucają nam, jak tego Domarata. Srom dla nas Polan, z których ta korona wyszła i wielkość jej się narodziła. Nie, nie damy się w niewolę krakowskim pankom, babom i gołowąsom. Chcą wojny, to ją będą mieli.
Uderzył silną pięścią o stół i jeść poprzestał.
— Nie ja jeden to mówię, miłościwy panie — dodał — bo ja tam, choć też w sobie trochę siły czuję, nie rwałbym się z motyką na słońce... Stoją drudzy po za mną, a jest nas lik niemały. Wicek z Kępy, wojewoda poznański, toż myśli, sędziwój Swidwa, ba i wszyscy Nałęcze ile ich jest, i przyjaciele i powinowaci.