Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Latarnia czarnoxięzka Oddzial II Tom III.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aby nie być posądzoną o niewdzięczność, musiałam zostać. Pamiętam raz, był to piękny wieczór letni, wyszłam do ogrodu — Po skwarnym dniu, słońce się było spuściło za góry i lasy, a po niém czerwone zaognione niebo świéciło, chłodny wiatr powiał — Siedziałam słuchając szmeru niedalekiéj rzeczki i szumu drzew, sama nie wiedząc co robię i o czém myślę — W ogrodzie cicho było i smutno, nie rozlegały się teraz jak dawniéj wesołe śmiéchy, śpiéwki i rozmowy. Żywéj duszy nie było nigdzie — Ścieżki pozarastały trawą, szpalery, nie obcinane, nad rzeczką ogromne trzciny nie zbijane puściły. Był to jak las dziki i głuchy. Mrok już powoli padać zaczynał, gdy mnie z jakiegoś zadumania, wyrwał szelest tuż blisko w krzakach, porwałam się przelękniona, zbladła. Krzyknęłam i rzuciłam na ścieżkę. Pokazał się ogromny wyżeł Starościca, z złoconą obróżą, a potém i on sam za nim, ze strzelbą na plecach. Postrzegł-