Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Król Piast tom II.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nawet nie mszalny tylko — braciszek, ale wiele dziś znaczy, bo mu, słyszę dozór nad spiżarniami i piwnicą powierzono...
— A jakże wy się chcecie do niego dostać, — zawołał Grzegorz, — to to właśnie jak na lep wszyscy muszą do niego się ściągać — i oblegać.
Chudy głową potrząsnął.
— On nikogo nie wpuszcza do siebie — rzekł — a choć w sukni zakonnéj chodzi, ale to taki zawadyjaka, że sobie nikomu nie da imponować, a i siłę ma potemu, bo z jego garści trudno całym wyjść. Dla tego pewnie go na straży tych skarbów postawiono... Chodź no za mną — sprobujemy...
Probować w istocie trzeba było i nie bardzo szczęśliwie przecisnęli się do klasztoru, bo im bliżéj murów i wnijść, tem tłum stał gęstszy, a gdzie niegdzie tak zbity że na wpół zduszone niewiasty w niebogłosy krzyczały.
Nie byłoby się im może udało wnijść do środka, bo tu straż wojskowa niedopuszczała lada kogo, gdyby u drzwi bocznych klasztoru nie wybiegł w habicie paulinów, w czarnéj z futerkiem czapeczce na głowie, mężczyzna olbrzymiéj statury, z twarzą rumianą, z oczyma na wierzch wysadzonemi, z wargami na wpół otwartemi jakby niedokończonem wołaniem.
— Ojcze Czesławie! — zawołał rękę ku niemu wyciągając w lisiurkę odziany, — na miłość Bożą, pozwól nam we dwu przysiąść i spocząć u siebie!!
Usłyszawszy ten głos błagający, skrzywił się, niezmiernie zajęty i spieszący zakonnik, ale poznawszy mówiącego, twarz mu się rozjaśniła.