Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Jelita t.II.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ruszyli wszyscy, ale Remisz rękę na tarciczce, co za stół służyła, położył.
— Niech Bóg uchowa! — zawołał — rychlej by się modlić! a toć to uroczysty dzień jak wigilja przed świętem.
— Prawda — odparł Ogon — kości na inny czas...
Uchylili drobinę namiotu. Ciemno było — i cicho...
Nawet od obozu Krzyżackiego nie dochodziło już nic, oprócz ruchu koni przy żłobach i szczekania psów, które Krzyżacy prowadzili z sobą.
Milczenie zaległo w namiocie. Oczekiwanie długie odrętwiało... lecz każdy lękał się zamrużyć oka... i ci co trochę opodal siedzieli, a mimowoli się zdrzemnęli, wstawali wnet, by się nie dać snem ująć.
To jeden to drugi zaglądał w podwórze... nie widząc nic.
— Noc bo się chyba nigdy nie skończy — zawołał zrozpaczony Remisz. — Jakem żyw nawet koło Godów takiéj nocki nie pamiętam... Krzyżacy ją chyba dla siebie zrobili umyślnie...
Umilkł... Wszyscy nastawili uszy, Dobek szybko odgarnął opłotek u wnijścia... Zdala gdzieś coś słychać było... niby stąpanie ciężkie w chmurach miękkich, niby stłumione toczenie się po ziemi...