Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Capreä i Roma Tom I.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szczęściem, występ skał zasłaniał go przed oczyma niewolników, którzy, z góry patrząc, go szukali i byliby nań rzucili kamienie, lub, wedle obyczaju, wskazali czatującym na dole, którzy ofiary Tyberyuszowych okrucieństw wiosłami dobijać rozkaz mieli.
Zakryty, miał czas krok za krokiem, rękami się przytrzymując, pełznąć po pionowych skałach w dół, do zielonego trawniczka, na którego wązkiéj ławie nad przepaścią mógł położyć się, by nieco odpocząć. Tyle tam ledwie było miejsca, ile go trzeba na skurczone ciało człowieka, trawa była śliska, ale rybak, przywykły do swych wyżyn, z rozkoszą się wyciągnął na tém posłaniu, dla kóz nawet niedostępném.
Potrzebował bowiem ciężko poranioną twarz otrzéć i rany swe, choćby resztką rosy w cieniu pozostałéj ochłodzić, choćby zimném kamienia i trawy dotknięciem.
Twarz jego była jedną maską krwi i kawałów żywego podartego mięsa... boleść okrutna wyciskała mu jęki, które połykać musiał, bo i krzyk mógł był go zdradzić.
Trochę gliny wilgotnéj, wydartéj z pod traw, uśmierzyło na chwilę ból dolegliwy i żar rany; sił dodała potrzeba i tak powoli zszedł rybak aż na dół do groty, w któréj trzymał maleńką łódź swoją i siecie.