Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Samuela, nie podniósł głowy, nie przyznał się, nie odpowiedział nic. Czoło mu się pofałdowało i łzy pobiegły z oczów. Trepka przypominał mu żonę... a względem niej uznawał się winnym. Słowa już z niego dobyć nie było można.
Innych dni leżał na łóżku, odwrócony do ściany, i ani jeść, ani mówić nie chciał; czasem gdy sam na sam siedział z Mroczkiem, starał się coś dobyć z niego... dowiedzieć o rodzinie... o staraniach, bo nie wątpił, że czyniono je dla ocalenia mu życia, ale rotmistrz się składał niewiadomością zupełną.
— Ja ztąd krokiem się nie ruszam, noc i dzień, jak widzicie — dodawał Mroczek — nic nie wiem... nie słyszę nic...
— Przez litośćby też choć dzieci do mnie puścić powinni — mruczał — żebym ja jeszcze Olesia mógł uścisnąć i tę biedną Anusię pocałować. Ona się w śmierć zapłacze biedna...
A co się tam dziać musi z Włodkową — myślał dalej — i myśląc pocieszał się tem, że ona prędzej o nim zapomni.
Po tych wszystkich ulubionych istotach, w których wszędzie stali naostatku panowie bracia... przychodził Borosio, a po nim sokoły i psy, o których los się troszczył.
— Żeby przynajmniej na dobre ręce poszły — mówił — a to zmarnieją... Moje ptaki króla warte, tylko nie takiego jak nasz... ale to...