Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom III.djvu/080

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znosił je z obojętnością kamienną, gdy dwaj rotmistrze umyślnie przy nim rozpoczynali rozmowy, które go mogły drażnić, patrzał gdzieindziej i zdawał się głuchy.
Nie rozbrajało to gburów. Oprócz groźby końca, który Samuel przewidywać musiał, wiedząc co go czeka, a nie spodziewając się litości, tymczasem prawdziwe ponosił męczeństwo.
Gdzie naówczas myśli jego błądziły... co doświadczał? tego nawet ci oprawcy odgadnąćby nie potrafili. Siadywał na łożu licho wysłanem całemi godzinami, sparty na ręku i zadumany. Wyzywany umyślnie do rozmowy, bo Mroczek rad był coś z niego wyciągnąć, aby zanieść hetmanowi, Zborowski albo dumnie i krótko, lub wcale nie odpowiadał. Pana w nim czuć musieli, choć zszedł na najnędzniejszego z więźniów.
Rzadko o co poprosił. Nawykły w potrzebie żyć kawałkiem suchego chleba i wodą, nie dopominał się niczego.
Z rozmów ich dowiadywał się czasem rzeczy, które go obchodziły — zawsze najgorszych i najprzykrzejszych — ale nie dawał znaku, aby je wielce ważył. Pytać nie chciał, bo wiedział, że alboby go zbyto szyderstwem lub odpowiedziano pogróżką. Widzieć się nie mógł z nikim. Co się działo z Olesiem, co z Anusią? Wiedział o przywiązaniu córki do siebie, znał jej nieunoszoną