Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Postaramy się dla nich o kaszę, daj tylko — zawołał.
— Wielu? — zapytał sługa.
— Wielu? — począł podpierając się na łokciu Samuel — liczę tych, na których rachować mogę... mamyż ich aby trzydziestu?
— Tylko niech się Boksicki do ich liczby nie wciągnie — wtrącił Wojtaszek — bo on już stępił się jak nóż na skórce od chleba.
Nikt lutniście nie odpowiadał, ani zważał na niego, co jeszcze do śmielszego odzywania się go pobudzało.
— Trzydzieści orzechów wziąć, żeby ani jednego świstuna w nich nie było — podchwycił lutnista — to sztuka!
Samuel krzyknął, pięścią bijąc w stół.
— Milczeć!
Wojtaszkowi krew trysnęła do głowy, bo Anusia spojrzała na niego i uderzyła w dłonie.
— Patrzcie — krzyknął lutnista — że jak mnie śpiewać poprosicie, ja też milczeć będę!
— Oh! oh! — odciął się Boksicki — już ja podejmę się z was dobyć głosu...
Ledwie tych słów domówił, gdy Wojtaszek się zerwał i wymierzył mu potężny policzek. Boksicki się pochwycił z ławy do szabli, zrobił się huczek i zamięszanie, Wojtaszek stał w bok się wziąwszy i wyzywał. Zborowski wołał, aby