Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Usta jego mimowolnie pocichu wyszemrały jeden wyraz.
— Zbójca!
P. Samuelowi przed chwilą namarszczona twarz się śmiała. Spojrzał w okno.
— Cóż to! — zawołał — blizko południe! Słyszysz, idź powiedz, aby mi Michał natychmiast dawał obiad. Jestem głodny.
— Boksicki — powtórzył nie ruszając się z miejsca Wojtaszek — idź do kuchni. Jam nie do tego.
Ten, który mozolnie ciasną właśnie opończę wciągał na ręce, zamruczał coś, jakby chciał na Wojtaszka zdać poselstwo, ale lutnista powtórzył dumnie:
— Słyszałeś rozkaz pański, nogi za pas. Leżałeś dosyć.
Mrucząc musiał być posłusznym Boksicki, a Wojtaszek w bok się wziąwszy po izbie przechadzać zaczął, nie chciał odejść, aby z oczów Samuela nie stracić.
Zborowski oblewał się wodą i odziewał pospiesznie, ale w rozmowę, której lutnista życzył sobie może, nie wdał się z nim.
Słów zresztą nie było potrzeba, aby czytać, co myślał. Radość, nadzieja jakaś błyskały mu z oczów.
W chwilę potem róg myśliwski, wedle miejscowego zwyczaju, dawał znać, że Michał po-