Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom II.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A myślicie, iż kosacz się na niego rzuci? — zapytał Stefan zatrzymując konia.
— Byle go zoczył — odparł pan Łukasz — lecz szkoda ptaka.
Król pomyślał. Jakaś fantazya pańska przebiegła po głowie jego, dał znak, aby kosaczowi kapturek zdjęto. Podbiegł na skinienie Szmalder niemiec niedawno sprowadzony, który się rad był popisać przed królem.
Domyślali się wszyscy, że ciekawy pojedynek odbyć się ma między dwoma zapaśnikami.
Ogromny jastrząb ciągle jeszcze, nie myśląc uchodzić, to powolnym ruchem skrzydeł podnosił się nieco ku górze, to majestatycznie spływał od niechcenia ku ziemi. Ludzie i konie wcale się go obchodzić nie zdawały. Bystremi oczyma wypatrywał skrytych gdzieś na roli ofiar swych, na które miał się rzucić jak piorun z obłoków.
Tymczasem gotowano się na niego kosacza wypuścić. Sokół to był już doświadczony i jeden z najprzedniejszych, nieraz ranny i wyleczony, silny a śmiały.
Na niego rachować było można, iż się nie ulęknie, z placu nie ujdzie, ani się da pożyć.
Wszystkich oczy zwróciły się ku Szmalderowi, który z kosaczem na rękawicy, jeszcze mu nie zdejmując kapturka, kłusował, zbliżając się ku miejscu, gdzie jastrząb nad łąką się kołysał.
Dopiero gdy dobre miejsce obrał niemiec, i usta-