Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak jakoś do mnie przystał, że drugiego dnia byliśmy z sobą jakbyśmy od dzieciństwa się znali.
Ten mnie tedy zakląwszy, iż go nie wydam i nie okażę w żadnym razie, rzekł: — Miejcie się na baczności. Buławęć p. Samuelowi dano, ale z kozactwem ostrożnym być trzeba, bo oni się niełatwo komu zdadzą i zawierzą, a na p. Zborowskiego oko mają. Prawda, że się im z miny i odwagi swej podobał, ale zawsze on dla nich lach, a co lach, to wróg. Kłaniają mu się do czasu, a przy lada nieporozumieniu waszą garść, gdy nieopatrzną będzie, mogą wydusić, a nikt ich o to rachunku nie spyta.
Na pierwszy tedy męztwa popis, p. Samuel sobie ten Putywl moskiewski wybrał, o którym słyszał, że łacno go zajść i zdobyć było... ale kozacy sami z nim ochoty wielkiej iść nie mieli i ociągali się, a ów starosta, który razem z nami obiecywał się iść, nie dawał o sobie wiadomości i odszukać go nawet nie mogliśmy. Więc się tu z jego strony albo zdrada, lub lekkomyślność okazywała.
Tymczasem gdyśmy stali nadaremno wyczekując na to, co przyjść nie miało, kozacy, jak ten Prochor przepowiadał, niedowierzający ze wszech stron, po trzeźwemu i pijanu zachodzili, badając, a p. Samuel myślał dalej, gdyby się z Putywla dał Pan Bóg szczęśliwie powrócić.
A tu dodać muszę, o czem albo panom, jako