Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i bez pochwalenia się nim nie obejdzie. Był więc pogotowiu.
Obaj bracia podnieśli ciekawy wzrok gdy wchodził.
Mężczyzna był lat może trzydziestu, wielce urodziwy, a snać urodą swą chełpliwy, blondyn, z włosami długimi puszczonymi w puklach na ramiona i stroju włoską modą. Na twarzy dosyć pięknej ale bladej i zmęczonej, duma jakaś, zarozumiałość, pogarda ludzi i miłość własna, nadto się wyraziście malowały. Choć pokornie się panu skłonił, bo z Samkiem żartować nie było zdrowo, ani mu się stanąć okoniem, widać było, iż go to poniżenie chwilowe kosztowało wiele.
Lutnię, której nigdy nie rzucał i teraz miał na ręku.
Skinął coś poszepnąwszy cicho Samek i dodał głośniej.
— Zaśpiewaj co wesołego, bośmy się zachmurzyli jak to brzydkie niebo dzisiejszego poranku, a pochwal się, że ani księcia Ferrary, ani cesarskim lutnistom nie dasz się wyprzedzić.
Wojtaszek nic nie mówiąc, tuż przy drzwiach na ławie miejsce zająwszy, lutnię podstrajać zaczął, palcami przebiegł po jej strunach, na pana spojrzał, który mu głową dał znak, i zanucił.
Grał na lutni towarzysząc sobie ze sprawnością tak wielką, iż poniekądby kunsztem tym głosowi swemu krzywdę mógł uczynić, gdyby w istocie