Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Banita Tom I.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nego, ile go stare domostwo nigdy razem nie widywało.
Panowie byli wszyscy zamożni snać, nawykli do wygód, butni okrutnie, a służba ich nawet tak zuchwała, że gospodarz się pokazywać nie ważył. Nie pytano go też o pozwolenie i rozrządzano się w szopie i po alkierzach żydowskich nawet, jak się podobało... Staremu żydowi ledwie szczupłą jedną pozostawiono komórkę.
Wiosna była młoda jeszcze bardzo, więc chłodna i wilgotna, bez ognia i dla strawy i dla ogrzania się obejść nie było podobna; rozpalono go też w piecach, na kominach, nakoniec w pośrodku szopy nawet, od którego się ona łatwo zająć mogła, lecz żyd nie śmiał pisnąć słowa... Drzewa suchego nie znalazłszy, gawiedź poradziła sobie, ścianę jedną wewnętrzną rozebrawszy w mgnieniu oka, którą na drwa porąbano.
Żydzi przez szpary spoglądając na to gospodarstwo, ręce łamali i lamentowali po cichu, stary może i przeklinał tych nieproszonych gości, lecz odezwać się nie śmiał. Z samego głosu i ruchów czeladzi poznał on ludzi, z któremi nie było podobna wdawać się w rozprawy, a prosić ich, mogło jeszcze podrażnić.
Modlił się tylko do Pana Boga, aby po noclegu tym, co rychlej go od załogi tej uwolnił. Nie wątpił, że tak wielcy i możni panowie na od-