Strona:PL Homer - Odysseja (Siemieński).djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt więc tego ostrowu niewidział na oczy,
Jak niewidzi tej wełny, co k’lądu się toczy
Dopiero kiedy o brzeg wytnie nawy bokiem.
Przybiwszy — zwiniem żagle — potem jednym skokiem
Jesteśmy już na ziemi, gdyż przy huku fali
Snemeśmy aż do boskiej jutrzenki przespali.

Nazajutrz gdy świt zrodził jutrzenkę różaną
Przebiegamy wzdłuż, poprzek, wyspę nam nieznaną.
I wnet Nimfy, Zewsowe córy, kozie stada
Nagnały nam, dla głodnych posiłek nielada.
Więc skoczym na okręty po łuki, po strzały,
Toż oszczepy, i na trzy dzielim się oddziały...
Strzelamy. — Bóg szczęśliwe zdarzył polowanie
Jak dwanaście naw miałem — tak się im dostanie
Po sztuk dziewięć na każdą; dla mnie zaś samego
Wybrano sztuk dziesiątek. Więc nic już dnia tego
Nie robim, tylko głód nasz sycim tą zwierzyną.
Od rana do wieczora w czaszach krąży wino;
A mieliśmy na okrętach przechowane duże
Zapasy czerwonego napoju; bo w kruże
Każdy go nabrał sobie, gdyśmy rabowali
Gród Kikonów... Tak pijąc w niewielkiej oddali
Widzim skały kiklopskie... wychodzą z nich dymy,
Głosy ludzkie i owiec beczenie, słyszymy —
A gdy słońce zapadło i noc przyszła potem
Na brzegu falą bitym legliśmy pokotem
Do snu, aż zaświtała jutrzenka różowa,
Zbudziłem towarzyszy i rzekłem te słowa: