Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cznej przestrzeni. Dlaczegóżbym miał dręczyć się brakami Bedforda, jeśli nie myślę przyjmować za nie odpowiedzialności?
Przez pewien czas próbowałem walczyć z ta dziwną iluzją. Przypominałem sobie najbardziej ważne chwile z życia Bedforda, najbardziej silne jego wzruszenia, aby współczuć z nim i zlać się z nim w jedną całość. Wszystko to jednak nie udawało się zupełnie. Widziałem Bedforda, biegnącego po Chancery Lane, z czapką na bakier, z rozwianemi połami surduta, na egzamin. Widziałem, jak w roztargnieniu wpada na inne dwunożne stworzenia idące ulicą, jak kłania się drugim. Czyż możliwe, żebym to ja był? Widziałem Bedforda, tegoż wieczoru w salonie pewnej lady, nieoczyszczony kapelusz leżał na stole, a on płakał. Czyżbym to ja był? Widziałem go wreszcie z różnemi damami, w różnych bardziej lub mniej tragicznych okolicznościach (nigdy przedtem nie byłem tak przenikliwym); widziałem go jak jechał do Lympne, by pisać sztukę, spotykającego Cavora, pracującego nad budową aparatu, biegnącego do Canterbury. To byłbym ja? Nie wierzę....
Aby rozwiać złudzenie, które przypisywałem samotności, zanikowi ciężaru, odczuwaniu oporu i tarcia, próbowałem pełzać po ściankach kuli, szczypać się w nogi, bić w dłonie. Znowu wzrok mój napotkał urywek gazety. Zapaliłem lampę i przeczytałem na nowo ultra-realne ogłoszenia o sprzedaży roweru, o gentlemanie, żyjącym z własnych środków i damie sprzedającej „widelce i łyżki“. Ci chyba na pewno istnieją, wmawiałem w siebie, tam jest mój świat, a ja jestem Bedfordem, mającym na nim przeżyć resztę życia. Jednak wątpliwości nie ustawały.