Strona:PL Herbert George Wells - Pierwsi ludzie na księżycu.pdf/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bądź spokojny, niczego, nie zauważyli — szepnął Cavor.
Uchwyciwszy się jedną ręką za kratę, czekałem. Słychać było wyraźnie gwar selenitów, podchodzących zdołu, drapanie ich rąk o skałę i szelest kamieni usuwających się pod nogami.
Wreszcie dojrzałem ich niewyraźne sylwetki, dźwigające — się powoli. Nagle — dżżik! — coś przeleciało obok mnie. Skoczyłem na równe nogi i schwyciłem spadającą dzidę. W tejże chwili druga wpadla przez kratę, jak żądło żmii, jednak mnie nie dosięgła. Trudno im było, widocznie, dobrze celować w wąskiem przejściu.
Owładnąwszy dzidę, wsunąłem ją przez kratę i zacząłem dżgać, gdzie się dało. Cavor poszedł za moim przykładem i zdaje się nie na darmo, bo w dole rozległy się świsty. W tejże chwili koło mej głowy świsnął jeden z toporków, któremi selenici obdzierali ze skóry krowy. Przypomniało mi to, że mamy i ztyłu nieprzyjaciół. Obejrzawszy się, ujrzałem całą ich chmarę w szyku bojowym, zbliżającą się ku nam z toporkami w rękach. Jeśli przedtem nic nie słyszeli o nas, w każdym razie szybko zorjentowali się w sytuacji.
— Broń kraty — Cavor! — krzyknąłem i rzuciłem się na nieprzyjaciół.
Dwóch z nich rzuciło we mnie toporkami i nie trafiwszy, rozbiegło się w różne strony. Inni pobiegli w głąb pieczary. Pierwszy raz zobaczyłem, że biegną z pochyloną głową i założonemi rękami, zupełnie inaczej niż ludzie.
Stwierdziwszy, że dzida selenitów, którą miałem w rękach, zanadto jest cienka i lekka, by mogła służyć jako broń godna syna Ziemi, goniłem ich tylko