Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziw to jest — rzekł mały rycerz — po takim trudzie sen mnie odbieżał i wcale się nie chce głowy przytulić.
— Boś w sobie krew rozbujał, z janczary się zabawiając — rzekł Zagłoba. — Tak i ze mną zawsze bywało. Po bitwie nijak spać nie mogłem. Ale co się tycze Baśki, co się ma po nocy wlec do zamkniętej furty, niech już tu lepiej do porannej kindyi zostanie.
Basia uściskała z radości pana Zagłobę, mały zaś rycerz, widząc, jak bardzo jej o to chodzi, rzekł:
— To pójdźmy do komnat.
I poszli. Lecz pokazało się, iż w komnatach pełno było kurzawy wapiennej, której naczyniły kule, wstrząsając ścianami. Niepodobna w nich było wytrzymać, więc po niejakim czasie Basia z mężem wyszli napowrót ku murom i umieścili się w niszy, po zamurowaniu starej bramy pozostałej.
Tam on siadł i wsparł się o mur, a ona przytuliła się do niego, jak dziecko do matki. Noc była sierpniowa, ciepła i słodka. Księżyc oświecał srebrnem światłem wgłębienie, tak, że twarz małego rycerza i Basi były skąpane w blasku. Poniżej, na podwórzu zamkowem, widać było uśpione kupy żołnierzy, a także i ciała zabitych podczas dziennej strzelaniny, bo nie znaleziono dotąd czasu na ich pogrzebanie. Ciche światło miesiąca pełzało po tych kupach, jakby ów samotnik niebieski chciał wiedzieć, kto śpi tylko ze znużenia, a kto już usnął snem wiecznym. Dalej rysowała się ściana głównej budowy zamkowej, od której padał cień na połowę podwórza. Z zewnątrz murów, gdzie między wyczółkami leżeli pocięci mieczami janczarowie, dochodziły głosy męskie. To ciurowie i ci z dragonów, którym łup milszy był od snu, obdzierali ciała poległych. Latarki ich migotały po pobojowisku nakształt czerwi świętojańskich. Niektórzy nawoływali się z cicha, a jeden śpiewał półgłosem pieśń słodką i nie licującą z zajęciem, któremu się w tej chwili oddawał:

„Nic mi po srebrze, nic mi po złocie,
Nic po chudobie —
Niech z głodu zamrę, przy krzywym płocie,
Byle przy tobie!“

Lecz po niejakim czasie ruch ów począł ustawać i nareszcie ustał zupełnie. Uczyniła się cisza, którą przerywały tylko dalekie odgłosy kilofów, łamiących wciąż skałę i nawoływania straży na murach. Ta cisza, światło i noc przepyszna upoiły małego rycerza i Basię. Stało im się, nie wiadomo, dlaczego, tęskno i trochę smutno, chociaż błogo. Baśka pierwsza podniosła oczy na męża i widząc, że ma źrenice otwarte, spytała:
— Michałku, nie śpisz?
— Aż dziwno, ale nic się nie chce.
— A dobrze ci tu jest?
— Dobrze. A tobie?
Baśka poczęła kręcić jasną główką.