Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Basia miała przestrach w twarzy i brwi jej drgały, jak do płaczu. Ale nie granatów się bała, nie grzmotu kul, nie rozpryśniętych kamieni, tylko gniewu męża. Więc ręce złożyła jak dziecko obawiające się kary i poczęła wołać łkającym głosem:
— Nie mogłam, Michałku! jak ciebie kocham, nie mogłam! Mój Michałku, nie gniewaj się! Ja nie mogę tam siedzieć, kiedy ty tu gorzejesz, nie mogę, nie mogę!…
On zaczął się w istocie gniewać, już zakrzyknął: „Baśka, Boga się nie boisz!“ — lecz nagle porwało go rozczulenie, głos mu uwiązł w gardle i dopiero, gdy ta najdroższa, jasna główka spoczęła na jego piersiach, ozwał się:
— Mój ty przyjacielu wierny do śmierci, mój ty!…
I objął ją rękoma.
A tymczasem Zagłoba, wcisnąwszy się w załamanie muru, mówił pośpiesznie do Ketlinga:
— I twoja chciała iść, jenośmy ją zwiedli, że nie idziemy. Jakże! w takowym stanie… Generał artyleryi ci się urodzi, szelmą jestem, jeśli nie generał… Ha! na most od miasta do zamku padają granaty, jak gruszki… Myślałem, że się rozpuknę… ze złości, nie ze strachu… Przewróciłem się na ostre czerepy i podarłem sobie tak skórę, że przez tydzień bez bólu nie usiądę. Zakonnice muszą mnie smarować, na modestyę nie uważając… Uf! A te szelmy strzelają, żeby ich pioruny wystrzelały!… Pan Potocki mnie komendę chce oddać… Dajcie pić żołnierzom, bo nie wytrzymają… Patrzcie na ten granat! Dalibóg! blisko tu gdzieś padnie… Osłońcie Baśkę! dalibóg blisko!…
Lecz granat upadł daleko, nie blisko, bo aż na dach kaplicy luterskiej w starym zamku. Tam, że sklepienie było bardzo mocne, zniesiono amunicyę, lecz pocisk przebił sklepienie i zapalił prochy. Huk potężny, silniejszy od grzmotu dział, wstrząsnął posadami obu zamków. Z blanków ozwały się głosy przerażenia, armaty i polskie i tureckie umilkły.
Ketling porzucił Zagłobę, Wołodyjowski Basię i co siły w nogach skoczyli obaj na mury. Przez chwilę słychać było, jak obaj wydawali, zdyszanemi piersiami, rozporządzenia, lecz komendę ich zgłuszyło warczenie bębnów w szańcach tureckich:
— Do ataku pójdą! — szepnął Zagłoba.
Jakoż Turcy, usłyszawszy wybuch, wyobrazili sobie widocznie, że oba zamki muszą być zrujnowane, a obrońcy częścią zagrzebani w gruzach, częścią przejęci strachem. W tej myśli gotowali się do szturmu. Głupi! nie wiedzieli, iż sama tylko kaplica luterska wyleciała w powietrze, wybuch zaś, prócz wstrząśnienia, nie przyczynił innych szkód i nawet żadne działo nie wypadło z łoża na nowym zamku. Atoli w szańcach warczenie bębnów stało się coraz gorętsze. Tłumy janczarów zsunęły się z szańców i biegły kłusem ku zamkowi. Ognie na zamku i w przekopach tureckich pogasły wprawdzie, ale noc uczyniła się pogodna i przy świetle księżyca widać było zbitą masę białych czapek janczarskich, kołyszącą się od biegu nakształt fali, poruszanej wiatrem. Szło kilka