Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brzyka i pana Kosa, gdy desperackie wołania: „Hamdi! Hamdi!“ obiły się o jego uszy. Poznał wówczas, że dłużej kryć się niepodobna i że trzeba albo sławę niezmierną uzyskać, albo głową nałożyć. W tej chwili wydał krzyk tak przeraźliwy, że wszystkie wiszary ozwały mu się echem i wypuścił ku małemu rycerzowi podobnego do wichru konia.
Wołodyjowski dojrzał go zdala i ścisnął również piętami swego gniadego wołoszyna. Inni zawiesili orężną rozprawę. Na zamku Basia, która poprzednio widziała wszystkie przewagi groźnego Hamdi-beya, mimo całej ślepej wiary w niezwyciężoną szermierkę małego rycerza, przybladła nieco, lecz pan Zagłoba był zupełnie spokojny.
— Wolałbym być spadkobiercą tego poganina, niż nim samym — rzekł sentencyonalnie do Basi.
Piętka zaś, powolny Żmudzin, tak był pewien swego pana, że najmniejsza troska nie zasępiła jego oblicza, owszem, ujrzawszy pędzącego Hamdiego, począł sobie śpiewać narodową piosenkę:

„Oj ty durna, durna piesa,
Szak to idzie wilka z lesa!
Czemu jemu zagibujesz,
Kiedy jemu nie zdołujesz?“

Tamci zaś zwarli się w środku pola, wśród dwóch zdala patrzących szeregów. Serca wszystkim zamarły na chwilę. Wtem błyskawica wężowa mignęła w jasnem słońcu nad głowami walczących: to krzywy bułat wyleciał, jakby podbita cięciwą strzała, z rąk Hamdiego, ten zaś pochylił się w kulbace, jakby już ostrzem przeszyty i zamknął oczy, lecz pan Wołodyjowski ucapił go lewą ręką za kark i przyłożywszy mu sztych rapiera do pachy, pognał ku swoim. Hamdi oporu me stawiał, owszem, sam piętami konia poganiał, bo czuł ostrze między pachą i karaceną — i jechał, jak ogłuszony, ręce tylko zwisły mu bezładnie, a z oczu poczęły płynąć łzy. Wołodyjowski oddał go srogiemu Luśni, sam zaś nawrócił ku polu.
Lecz w drużynach tureckich ozwały się trąby i piszczałki; był to znak dla harcowników, że czas ściągać się z pola do kupy, więc poczęli pomykać ku swoim, unosząc wstyd, frasunek i wspomnienie straszliwego jeźdźca.
— Szejtan to był! — mówili między sobą spahisy i mamelukowie. — Kto się z nim zetrze, temu śmierć przeznaczona! Szejtan, nikt inny!
Harcownicy polscy postali jeszcze chwilę, aby okazać, iż odzierżyli pole, zaczem wydawszy po trzykroć okrzyk zwycięztwa, cofnęli się pod zasłoną dział, z których pan Potocki na nowo bić kazał. Lecz i Turcy poczęli całkiem ustępować. Czas jakiś migały jeszcze w słońcu ich burnusy, barwne kefije i błyszczące misiurki, poczem przesłonił ich błękit. Na pobojowisku zostali tylko pocięci mieczami Turcy i Polacy. Wyszła z zamku czeladź, by