Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

patrzyć na pana generała podolskiego, który dopiero co wjechał z dworem dość znacznym i kilkudziesięciu piechoty.
— Komenda do niego należy — rzekł Zagłoba. — Cnotliwie to ze strony pana Mikołaja Potockiego, że woli tu być, niż gdzieindziej, ale po staremu wolałbym, żeby go tu nie było. Ha! przeciwny był hetmanowi i on w wojnę nie wierzył, a teraz kto wie, czy nie przyjdzie mu głową nałożyć!
— Może i inni panowie Potoccy za nim ściągną — rzekł pan Muszalski.
— To już widać Turcy niedaleko! — odpowiedział pan Zagłoba. — W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! Bogdaj pan generał był drugim Jeremim, a Kamieniec drugim Zbarażem.
— Musi tak być, albo pierwej zginiem! — rzekł jakiś głos od proga.
Basia skoczyła na dźwięk tego głosu i krzyknąwszy: „Michał!“ — rzuciła się małemu rycerzowi w ramiona.
Pan Wołodyjowski przywiózł z pola wiele ważnych nowin, które, zanim na radzie wojennej oznajmił, wpierw żonie w zacisznej celi opowiadał. Sam on zniósł doszczętnie kilka pomniejszych czambulików i z wielką sławą tuż pod koszem krymskim i Doroszenkowym się uwijał. Jeńców też przyprowadził kilkudziesięciu, od których można było zasięgnąć języka co do sił chańskich i Doroszowych.
Innym zagończykom mniej się natomiast udało. Pan podlaski, stojący na czele znaczniejszych sił, zniesion został w morderczej bitwie; pana Motowidłę, który pociągnął ku wołoskiemu szlakowi, rozbił Kryczyński z pomocą ordy białogrodzkiej i resztek Lipków, pozostałych po tykickim pogromie. Wołodyjowski, zanim do Kamieńca przybył, wyboczył do Chreptiowa, bo, jak mówił, chciał jeszcze raz na to miejsce szczęśliwości swojej spojrzeć.
— Byłem tam — rzekł — tuż po waszym odjeździe; jeszcze i miejsce po was nie ostygło i mogłem was łacno dogonić, alem się w Uszycy na multański brzeg przeprawił, by tam ucha od stepów nadstawić. Niektóre czambuły już przeszły i boję się, że na Pokucie wychynąwszy, na „niespodzianych“ ludzi uderzą. Inne zasie idą przed tureckiem wojskiem i niedługo tu będą. Będzie oblężenie, gołębiu mój najmilszy, niema na to rady, ale się nie damy, bo tu każdy nietylko ojczyzny, ale i swego prywatnego dobra broni.
To rzekłszy, ruszył kilkakroć wąsikami, a potem żonę za ramiona wziął i począł całować po policzku. Tego dnia nie mówili z sobą więcej. Nazajutrz pan Wołodyjowski powtórzył swe nowiny u księdza biskupa Lanckorońskiego przed radą wojenną, do której, prócz biskupa, należeli: pan generał podolski pan podkomorzy podolski Lanckoroński, pan pisarz podolski Rzewuski, pan chorąży Humiecki, Ketling, pan Makowiecki, major Kwasibrocki i kilku innych wojskowych. Nie podobało się to panu Wołodyjowskiemu, że pan generał podolski oświadczył, iż komendy nie chce na się brać, ale ją radzie powierza. „W nagłych razach musi być jedna głowa i jedna wola!“ — odrzekł mały rycerz. — „Pod Zbarażem było