Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zbladłe wargi do jego butów, obejmując konwulsyjnie kolana i krzycząc, jak gnębione dziecko:
— Nie bij mnie, Azya! daruj, nie bij!
On nie przebaczał prawie nigdy, pastwił się zaś nad nią nietylko z tego powodu, że niebyła Basią. Oto była niegdyś narzeczoną Nowowiejskiego. Azya miał duszę nieulęknioną, jednak tak straszne były między nim a Nowowiejskim rachunki, że na myśl o tym olbrzymie, z zapiekłą w sercu zemstą, ogarniał młodego Lipka pewien niepokój. Miała być wojna, mogli się spotkać i było prawdopodobnem, że się spotkają. Azya nie mógł tego dokazać, żeby o tem nie myśleć, że zaś myśli owe przychodziły mu do głowy na widok Zosi, więc się mścił na niej za to, jakby własny niepokój chciał razami puhy rozpędzić.
Nadeszła wreszcie chwila, że sułtan wydał rozkaz pochodu. Oczywiście Lipkowie, a za nimi cała ćma Tatarów dobruckich i nowogrodzkich miała iść w przedniej straży. Było to ułożonem między sułtanem, wezyrem i kajmakanem. Lecz z początku, zwłaszcza do Bałkanów szli wszyscy razem. Pochód był wygodny, bo dla rozpoczynających się upałów, szli tylko w nocy, po sześć godzin od postoju do postoju. Beczki smolne płonęły po ich drodze, a massaladzilarowie przyświecali barwnemi kagankami sułtanowi. Mrowie ludzkie płynęło nakształt fali, przez nieprzejrzane równiny, napełniało, jak szarańcza, wygłębienia dolin, pokrywało góry. Za zbrojnym ludem szły tabory, w nich haremy, za taborami nieprzeliczone stada
Tymczasem w przedbałkańskich mokradłach złocisty i purpurowy wóz Kasseki ugrzązł tak, że dwadzieścia bawołów nie mogło go z błota wyciągnąć. „Zła to wróżba, panie, i dla ciebie i dla całego wojska!“ — rzekł sułtanowi najwyższy mufty. „Zła wróżba!“ — jęli powtarzać w obozie pół-obłąkani derwisze. Więc sułtan zląkł się i postanowił wszystkie niewiasty, wraz z cudną Kasseką, wyprawić z obozu.
Rozkaz został ogłoszony wojskom. Ci z żołnierzy, którzy nie mieli gdzie wyprawić niewolnic, a z miłości nie chcieli ich na rozkosz obcym przedawać, woleli je wyścinać. Inne kupowali na tysiące bazarnicy z Karawanseraju, by potem przedawać na rynkach Stambułu i wszystkich miast pobliskiej Azyi. Trzy dni z rzędu trwał jakby wielki jarmark. Azya wystawił bez wahania na sprzedaż Zosię, którą wnet i za dobre pieniądze kupił bogaty a stary stambulski kupiec bakalij dla swego syna.
Był to człowiek dobry, bo na łzy i zaklęcia Zosi, kupił także od Halima, prawda, że za bezcen jej matkę. Na drugi dzień powędrowały obie w stronę Stambułu, wraz z czeredą innych niewiast. W Stambule los Zosi, nie przestając być haniebnym, poprawił się. Nowy właściciel pokochał ją i po upływie kilku miesięcy do godności małżonki podniósł. Matka nie rozłączała się z nią.
Wielu ludzi, między nimi wiele niewiast, po długiej nawet czasem niewoli, wracało do kraju. Był podobno ktoś, co wszelkiemi sposoby, przez Ormian, przez kupców Greków, przez sługi po-