Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To rzekłszy, Krzysia rzuciła się przed Wołodyjowskim na kolana.
— Wiem, że cię krzywdzę, ale łaski waćpanowej i zmiłowania proszę!
Tu ciemna główka Krzysi schyliła się aż do podłogi. Wołodyjowski podniósł w jednej chwili przemocą biedną płaczkę i posadził ją napowrót na sofie, sam zaś począł chodzić, jak błędny po komnacie. Czasami stawał nagle i pięści do skroni przykładał, to znów chodził, nakoniec stanął przed Krzysią.
— Zostawże sobie czas, a mnie jakowąś nadzieję — rzekł. — Pomyśl, że i ja nie z kamienia. Czemu mi rozpalone żelazo bez żadnej litości przykładasz? Toż, choćbym nie wiem jak był cierpliwy, przecie, gdy skóra zasyczy, to i mnie boleść przejmie… Ja-ć nie umiem nawet powiedzieć, jak mi bolesno… Dalibóg, nie umiem!… Prostak, widzisz, jestem i lata w wojnie zeszły… O dla Boga! o Jezu miły! W tej samej izbie my się kochali! Krzychna, Krzychna! Myślałem, że po wiek będzie moja, a teraz nic, nic! Co się z tobą stało? Kto ci serce odmienił? Krzysiu, toć — że ja ten sam!… I tego nie wiesz, że dla mnie to gorszy cios, niż dla innego, bom ja już jedno kochanie stracił? Jezu, co ja jej powiem, żeby jej serce poruszyć?… Człek się tylko męczy i tyle. Ostawże mi choć nadzieję! Nie odbieraj wszystkiego odrazu!…
Krzysia nie odrzekła nic, tylko łkanie wstrząsało nią coraz większe, mały rycerz zaś stał przed nią, hamując z początku żal, a potem gniew straszny i dopiero, gdy go w sobie złamał, powtórzył:
— Ostawże mi choć nadzieję! Słyszysz?
— Nie mogę, nie mogę — odpowiedziała Krzysia.
Na to pan Wołodyjowski poszedł do okna i głowę do zimnej szyby przyłożył. Długi czas stał tak bez ruchu, nakoniec odwrócił się i postąpiwszy parę kroków ku Krzysi, rzekł bardzo cicho:
— Bądź waćpanna zdrowa! Nic tu po mnie. Oby ci było dobrze, jako mnie będzie źle! Wiedz o tem, że ci usty zaraz odpuszczam, a jak Bóg da, to ci i sercem odpuszczę… Miej jeno więcej miłosierdzia nad męką ludzką i drugi raz nie przyrzekaj. Niema co gadać, nie wynoszę szczęścia z tych progów!… Bądź zdrowa!
To rzekłszy, ruszył wąsikami, skłonił się i wyszedł. W przyległej komnacie zastał oboje stolnikowstwo i Zagłobę, którzy porwali się zaraz, jakby chcąc wypytywać, ale on tylko ręką machnął.
— Na nic wszystko! — rzekł. — Ostawcie mnie w spokoju!…
Z tej komnaty wąski korytarzyk prowadził do jego izby; w korytarzyku owym, przy schodach do panieńskiej kwatery, Basia zastąpiła małemu rycerzowi drogę.
— Niech waćpana Bóg pocieszy i odmieni Krzysine serce! — zawołała drgającym od łez głosem.
On przeszedł mimo, nawet nie spojrzawszy na nią, nie powiedziawszy ni słowa. Nagle porwał go gniew szalony, gorycz wez-