Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiedział z rozdrażnieniem — ma pani towarzystwo, pan odprowadzi.
— Ach naturalnie — podjął Jumart.
— Przyszliśmy razem, więc i wrócimy razem — zawyrokowała, podniosła się i wyciągnęła rękę do Jumarta na pożegnanie.
— I dlaczego? wszak mogłaby pani zostać, niech pani zostanie — prosił Jumart, lecz nie zgodziła się.
Gdy się już nieco oddalili, odpięła różę od piersi i oddała Adamowi.
Szli w milczeniu.
Wieczór był bardzo ciemny, na moście zatrzymali się, rzeka rozbijała się o kamieniste dno i pluskała jednotonnie, w szmerze tym jednak była jakaś melodja, jakby rozgłosy niewidzialnych, wciąż wibrujących tworów, które uskarżały się łagodnie, lecz beznadziejnie.
Adam ustami wyszarpywał płatki róży, które leki wiatr porywał, niósł w ciemną dal... i rzucał na zimne wody... I tak te różane, wonne łodzie płynęły kędyś... niosąc może na sobie jakie ocalone drobnoustroje w miłosnych oplotach.
— Niedługo już wyjadę — wyrzekła przyciszonym głosem Lilith.