Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spuścił oczy onieśmielony, po chwili podniósł je, sądząc, że może się czegoś dowie z wyrazu jej ust, lecz te miały swój zwykły zagadkowy uśmiech, który nic nie mówił, a mimo to zdawał się tak wiele obiecywać.
— I cóż kwiaty? — pytała.
Drgnął, ktoś jednak podszedł witać się i przerwał, gdy odszedł:
— Kwiaty — powtórzyła — nie zwiędły?
A gdy zdumiony, patrząc na nią, milczał.
— Kwiaty, które pan zawoził — objaśniła.
— A tak... nie, nie zwiędły — przyświadczył roztargniony.
— Wie pan, że dałam do nich szpilkę, czy się pan nie ukłuł? sama spięłam bibułkę.
— Dziękuję.
Patrzył na nią, myśląc, dlaczego to mówi, nie umiał odgadnąć. Mówiła to, jak się mówi, aby coś powiedzieć, jak gdyby zajęta czemś innem. Może tamtym pięknym brunetem?
Adamowi zdawało się, a właściwie nawet nie zdawało się, tylko oczekiwał czegoś innego od niej, z którą przez te