Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stępnie jednego wieczora przy świetle księżyca prosił Mathona, ażeby w połowie nocy kazał rozpalić wielki ogień ze słomy, i w czasie gdy wszyscy przerażeni tym niespodzianym płomieniem napełniali krzykiem powietrze, on, wziąwszy z sobą Zarxasa, udał się brzegiem rzeki w kierunku Tunisu. Przybywszy do ostatnich arkad zwrócili się wprost ku wodociągowi; ponieważ miejsce było tu odsłonięte, więc, czołgając się, przybyli aż do samych podstaw. Placówki przechadzały się spokojnie po platformie, a za ukazaniem «się płomieni i odgłosem trąb żołnierze będący na straży, spodziewając się szturmu, pospieszyli w stronę Kartaginy.
Jeden człowiek tylko pozostał. Rysował się on czarno na tle niebios, promienie księżyca padały na niego, uwidoczniając zdaleka cień nieforemny, niby poruszający się obelisk.
Poczekali chwilę, zanim stanął przed niemi, a wtedy Zarxas ujął swą procę, lecz Spendius przez ostrożność lub dzikość wstrzymał go.
— Nie, — mówił — świst kuli narobi hałasu, zostaw go mnie.
I naciągnąwszy łuk z całej siły, oparł go na wielkim palcu swej lewej nogi i wycelował. Strzała poleciała.
Cień nie padł, lecz zniknął.
— Jeżeli ranny, to go usłyszymy, — rzekł Spendius, i zaczął skakać żywo z piętra na piętro, tak jak to zrobił pierwszym razem, pomagajac sobie sznurem i hakiem; stanąwszy w górze, zrzucił trupa. Balearczyk zaś przywiązał drąg z młotkiem i obrócił nim. Trąby nie brzmiały już wcale, wszystko było spokojne. Spendius podźwignął jednę z płyt, wszedł w wodę i otwór zamknął za sobą.

Rozliczając odległość liczbą swych kroków, przy-