Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Błysk księżyca ukazującego się niekiedy za obłokami oświecił rozdartą bliznę, którą Spendius owinął kawałkami materji, tam ten jednak z niecierpliwością powtarzał: puść mnie, puść.
— Nie, nie, tyś mnie uwolnił z ergastule, tyś panem moim, rozkazuj!
Matho trzymając się muru, obchodził wkoło tarasy, przysłuchiwał się pilnie za każdym krokiem i przez złocone trzciny zagłębiał spojrzenia w milczące komnaty.
Wkońcu stanął smutny.
— Słuchaj, — przemówił znowu niewolnik. — Nie gardź moją bezsilnością. Żyłem ja długo w tym pałacu i mogę jak żmija prześlizgać się pomiędzy jego murami: pójdź zemną, wprowadzę cię do sali przodków, gdzie przed każdą płytą posadzki znajduje się sztaba złota. Stamtąd podziemna droga prowadzi do grobów.
— I cóż mi po tem? — przerwał Mathon.
Spendius umilkł. Byli na ostatnim ganku. Cień wielki roztaczał się przed nimi, zdając się zawierać w sobie dziwne jakieś stosy, niby skamieniałe bałwany czarnego oceanu. Wkrótce ukazała się pręga oświetlana od wschodu. Na lewo dołem, kanały Megary zaczęły się przebijać białemi wężykami wśród ciemnej zieleni ogrodów. Stożkowe dachy siedmiokątnych świątyń, wieże, tarasy i szańce widniały coraz wyraźniej przy bladym promieniu wschodzącej jutrzenki. Półwysep Kartagiński, otoczony srebrną przepaską piany poruszającej się wśród szmaragdowych fal morza, wyglądał jakby zaskrzepły w świeżości poranka. Stopniowo rumieniące się obłoki rozjaśniły horyzont, wysokie domy zawieszone na pochyłych tarasach wznosiły się i rosły niby gromady kóz czanrych zbiegających z góry.
Widać już było ulice miasta, wyglądające z zamurów palmy wśród dziedzińców, studnie napełnione wodą i podobne do rozrzuconych srebrnych puklerzy,