Strona:PL Faleński-Meandry.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
139.

Parasolkę mam, z powłoką
Koronkową żółto-zbladłą.
Raz, gdy rozpiąć ją wypadło,
Patrzę — w skówce jej, wysoko,
Tkwi nadziane czyjeś oko —
Któż tam wpiął to czupiradło?

Więc też o nią słusznie trwożna,
Gdy mię jeszcze mniej powabnie
Klnąc djabłami ktoś zagabnie,
Rzekłam: — proszę prędko z rożna,
Zdjąć to oko. Jakże można
Mijać ludzi tak niezgrabnie?


140.

Patrzę — znajome jakieś lice...
On? nie on? Czy ja śnię, jak w baśni?
Jaś! a toż we mnie piorun trzaśnij!
Więc go w objęcia obces chwycę,
Stojąc na przejściu przez ulicę,
Lub na chodniku, gdzie najciaśniej.

Ażci doróżka z kądś nadlata, —
To znów, przez kogoś, wbrew swej chęci,
Jesteśmy w ściek uliczny pchnięci,
Wtem, parasolka wichrowata
Czapkę mi strąca... Cóż u kata!
Czego ten motłoch wciąż się kręci?

Chodźmy pogadać na wystawie.
Czas już niemały tam nie byłem,
Lecz, w towarzystwie tak mi miłem,
Jakże wybornie się ubawię,