Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję pannie Franciszce za bukiet...
Jak zbudzona ze snu, podniosła głowę. Smutek jéj pierzchnął, usta otworzyły się świeżym jak wiosna uśmiechem.
— A zkąd pan wié, że to ja ten bukiet panu przyniosła? — filuternie zapytała.
— Bo mnie dotąd nikt nigdy żadnych bukietów nie dawał. Teraz w mojém mieszkaniu weseléj...
— To i dobrze, ja tego i chciała, żeby panu troszkę weseléj było...
— A o czémże pani tak smutnie myślała teraz?
— Et, wiadomo! o domu swoim, o swoich rodzonych... Boże mój, Boże! jak ja od nich daleko odjechała...
— I o téj służbie może?...
— A jakże! albo to miło pomiędzy cudzych ludzi iść? Pracy ja nie lękam się. Albom to ja w domu nie pracowała? Ale cudzych ludzi lękam się... Nie przygarną, nie pożałują i może jeszcze... źle obchodzić się będą!
— Żeby moja matka mieszkała ze mną...
— To co?
— Toby panna Franciszka przy mojéj matce została... ona jest bardzo dobra, przygarnęła-by, pożałowała!...
— A dla czego mama pana z paném nie mieszka?
Ławicz nie odpowiedział. Chmurny, z brwią