Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

popatrzył mu w oczy wzrokiem od łez nabrzmiałym i, szepnąwszy:
— Niby nic... panie dobrodzieju... a to była kobieta święta!
Wybuchnął wielkim łkaniem. Śpiewanie kanarków zagłuszyło szmer jego płaczu. Jeden z nich usiadł mu na plecach, na tém właśnie miejscu, gdzie w domowém ubraniu jego była spora, załatana dziura, parę zaś innych umieściło się na urzędowym surducie, który leżał na stołku, a w którego pozłacanych guzikach promień słońca rozpalał skaczące, wesołe błyski.