Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówił on sam: wszak ludzie różnie żyć muszą, tak, jak im tam wypadnie...
— Pamiętam, więc cóż?
— Więc przebacz mój sposób życia i widzenia rzeczy i zachowaj mi swą życzliwość...
Mówił to serdecznie, smutnie patrząc w twarz przyjaciela. Ale Kaplicki od wczorajszego już wieczoru trochę zobojętniéć dla niego musiał. Dzisiejsza sprzeczka, a może i ręcznik, zamiast obrusa na stole zasłany, i wstrętna woń obiadu Ławicza, dokonały reszty.
— Naturalnie — odparł — naturalnie. Jakże? jesteś przecie szkolnym kolegą moim i spotkam cię zawsze z prawdziwą przyjemnością... Adieu!...
Od dnia tego, pogrążony znowu w czytaniu książek, których świeżo właśnie kolega jego, księgarz, dostarczył mu ilość znaczną, Ławicz nie wychodził wieczorami na miasto i nie podsłuchywał muzyki, brzmiącéj we wnętrzach domu. Zresztą, na piérwszém piętrze domu, w którym mieszkał, z piérwszym brzaskiem wiosny, nie grano już i nie śpiewano. Z piérwszym téż brzaskiem wiosny otrzymał on od Zenona Derszlaka list długi, na który dwa razy dłuższym listem odpowiedział. Była to także sprzeczka, innego przecież rodzaju niż ta, którą stoczył z Kaplickim. Derszlak, w charakterze nauczyciela, udzielającego po domach lekcyi prywatnych, bawiący ciągle w stolicy, ognistemi słowy apostoła lub extatyka opisywał mu Atlanty-