Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dojść jéj może do uszu ulicznego przechodnia. Świat sztuki zawsze i szczelnie był przed nim zamknięty. I nie skarżył się on na to tak, jak nigdy nie skarżył się na nic, ani przed ludźmi, ani przed samym sobą. Lecz tylko, ile razy z wnętrza domu, pod którego ścianą przesuwał się, w szum ulicy wniknęła i w pierś jego wdarła się pieśń tęskna albo namiętna, stawał i słuchał. W cieniu wysokiego muru, albo w świetle ulicznéj latarni, wątła postać jego wydawała się postacią żebraka, nieśmiało, choć chciwie, oczekującego na śpaść mu mający okruch jałmużny. Był-to może w istocie żebrak, pochwytujący okruchy życia, którego świat ten tak jest pełny, a które, nakształt porwanych i wciąż uciekających promieni ideału, dochodziły go w lotnych i wciąż rwących się tonach muzyki.
Raz stanął tak i zasłuchał się przed domem, w którym sam mieszkał. Od czasu pewnego na piérwszém piętrze tego domu często i rzęsiście oświetlał się rząd okien, za któremi grano i śpiewano wiele. Cichość zaułka ułatwiała słuchanie. Nad dachem domu, okno facyatki, które przez lat tyle świeciło co wieczór bladém światłem małéj lampki, ciemne było i niewidzialne. Na piérwszém piętrze piękny i silny głos kobiecy śpiewał przy wtórze muzycznych akordów. W zmroku zaułka śpiesznym i energicznym krokiem idący mężczyzna potknął się o człowieka, stojącego u ściany domu w zamyśleniu takiém, że zbliżających się kroków nie usłyszał i z drogi się nie usunął.
— Przepraszam, — dotykając ręką kapelusza,