Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

On z takiem natężeniem słuchał, jakby to, co mówiła, było trudną do rozwiązania zagadką.
— Co? co?... ty mnie... głośno czytać?...
Machnął ręką.
— Ehe! facecya!
Na sam brzeg taburetu zsunięta, obie ręce na piersi jego położyła.
— Jutro, idąc do ciebie, dziaduniu, zajdę do księgarni i przyniosę ci katalogi.
— Katalogi? na co katalogi?...
— Sam wybierzesz, co zechcesz, o swoich Indyanach, Rzymianach, Grekach...
Zasępioną twarz jego rozchmurzył i oświecił taki błysk radości, że od niego serce jej rozkosznie drgnęło.
— Nie może być! — szeptał — nie może być!..
— I codzień regularnie, tu, u mnie, albo tam, u ciebie, parę godzin...
Wtem usłyszała dźwięk dzwonka w przedpokoju i zaraz potem głos lokaja, który oznajmiał:
— Pan Oktawian Darzyc!
Nawpół tylko twarz odwracając, niecierpliwie rzuciła:
— Nie przyjmuję!
I znowu, z dłońmi na jego piersiach położonemi, kończyła: