Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

duży, takim nędzarzem, na jakiego wyglądał, nie był jednak. Skąpstwo zapewne, często czepiające się starości, zatracenie wszelkiego estetycznego zmysłu, zidyocenie było tego powodem.
— Szkaradną dziś mamy pogodę! — przemówiła głosem, w którym była oschłość znudzenia i obojętności.
Podniósł twarz i wzrok przenosząc ze stołu na nią, odpowiedział:
— A tak, pogody bywają różne.
Przytem ręką uczynił giest taki, jak gdyby chciał nim wyrazić, że te różne pogody wcale go nie obchodzą.
— Że też dziadunio w taką śnieżną zawieję wychodzi z domu!
— Z jakiego tam domu!
I znowu giestem ręki objawił dla domu takąż jak i dla pogody obojętność.
— Jakże zdrowie? — zapytała jeszcze.
Z tem samem, zawsze lekceważącem machnięciem ręki, odpowiedział:
— Co tam zdrowie!
Pomyślała, że stanowczo znajduje się wobec zupełnego idyoty, i uczuła zalewające ją całe morze nudy. Co ona z tym słupem przez parę długich godzin robić będzie!
Gdybyż prędzej przyszła pora podania herbaty! Zwykle odchodził zaraz po herbacie,