Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Na prowincyi vol 1.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nego niemal skupienia ducha, powstawał Bolesław, i, boczną furtką dziedzińca wszedłszy w gęstwinę gaju, dążył do Niemenki. Znajdował najczęściéj Wincunią i panią Niemeńską, siedzące na ganku i oczekujące jego przybycia. Twarz dziewczyny, jak biała róża, jaśniała śród zmroku, otoczona splotem światłych warkoczy. Bolesław siadał przy narzeczonéj i gwarzyli we troje o różnych codziennych sprawach i zajściach. Minął już jednak czas, w którym Wincunia była duszą, dowcipem, śmiechem i weselem takich pogadanek. Teraz odzywała się rzadko, a jeśli zaśmiała się kiedy, śmiech jéj drżał zawsze fałszywą jakąś nutą i nagle urywał się, jakby stłumiony przykrą jakąś myślą lub uczuciem. Najczęściéj, po kilku minutach rozmowy z narzeczonym, opuszczała ganek i wkrótce z głębi domu odzywały się tony fortepianu, śpiewające pod jéj palcami proste, ale dziwnie smutne pieśni. Wtedy Bolesław opuszczał téż panią Niemeńską i szedł do narzeczonéj, jakby go do niéj nieprzeparta jakaś ciągnęła siła. W słabo oświetlonym małą lampą pokoju, stawał naprzeciw niéj grającéj i wypatrywał się w twarz dziewczyny, która codzień bledszą była i zaczynała nabierać wyrazu przejmującéj boleści. Niekiedy zbliżał się do niéj i, biorąc jéj ręce, pytał z niepokojem:
— Wincuniu, czego ty taka smutna i grasz tak smutno? Czego ty taka blada i zadumana?
Dziewczyna nie odpowiadała i siliła się na uśmiech,