Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Anastazya.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płaczu pęknąć musi, ale potem cichła znowu, na ręku wsparta w twarz marmurową jak w tęczę patrzała, i ile tylko w mowie człowieczej jest słów pieściwych, tkliwych, wdzięcznych, żałosnych, tyle ich wymawiały do tej twarzy oczy jej i drgające usta.
Oprócz niej, w świetlicy przebywały stale trzy tylko osoby: dwie bardzo stare, ubogie niewiasty, które kędyściś za trumną pacierze szeptały, i młody syn Nawróciciela, Bolko, który jak stanął przed godziną plecami do ściany przyparty, i jak wlepił oczy w Naścię, tak stał i wlepiał do tego czasu, jak zaczarowany, czy jak zabity.
Bo smętny był okrutnie i razem jakby gniewliwy.
Może na Naścię gniewał się, że płakaniem piękne oczy sobie psuje, a może na śmierć, że do płakania ją przymusza. Pięknym nie był chłopak ten, bo rysy miał grube i postawę przysadzistą, ale na twarzy malowała się mu poczciwość, czoło było białe, wąsik złoty, a w oczach błękitnych miłowanie nieodwzajemnione tęsknicą i żalem osiadło.
W bokówce gwar głosów wzmagał się. Bratankowie nieboszczykowi, na otworzenie testamentu oczekujący, niecierpliwili się i pohukiwać zaczynali. Dwa razy młodzi synowie Mruka