Strona:PL E Zola Ziemia.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z ręki syna. I pod temi trzema parami utkwionych w niego źrenic musiał wreszcie zdecydować się na wyjęcie pierwszej monety stosusowej.
— Jedna — rzekł, kładąc monetę na stole.
Za nią poszły inne z coraz wzrastającą powolnością. Odliczał je głośno coraz bardziej słabnącym głosem. Po piątej zatrzymał się, musiał sięgnąć głębiej, żeby znaleźć jeszcze jedną, poczem nagle wzmocnionym, bardzo donośnym głosem krzyknął:
— I szósta!
Starzy Fouanowie czekali wciąż jeszcze, ale nadaremnie.
— Jakto sześć? — rzekł wreszcie ojciec. — Należy nam się dziesięć... Cóż to u licha, kpisz sobie z nas? W ostatnim kwartale czterdzieści, teraz znów trzydzieści...
Kozioł przybrał wnet żałosny ton. — A! źle idzie!... Ceny na zboże znów spadły, owsy obrodziły marnie. W dodatku koniowi brzuch spuchł, trzeba było posyłać dwa razy po weterynarza. Zupełna ruina, nie wie jak złączyć koniec z końcem.
— Nic a nic mnie to nie obchodzi! — piorunował ojciec. — Dawaj pięćdziesąt franków, bo jak nie, to cię zaskarżę do sądu.
Uspokoił się wreszcie, zaznaczając, że bierze sześć pięciofrankówek tylko jako zaliczkę. Wspomniał o przerobieniu kwitu.
— Dodasz mi dwadzieścia franków na przyszły tydzień... Wypiszę to na kwicie.
Ale Kozioł zgarnął pośpiesznie pieniądze ze stołu.
— O, nie, co to, to nie!... Chcę być w porządku. Dawajcie mi kwit, bo jak nie, to sobie pójdę... Oho! nie warto byłoby wyzbywać się wszystkiego, żebym miał być wam jeszcze winien.
Między synem a ojcem zawrzała walka zaciekła. Obydwaj zawzięli się, uparcie wykrzykując te same